— Mnie się tam raz zdarzyła taka zacha — opowiadał poczciwy Florjan. — Chciałem sobie ustrzelić zająca i wypatrzyłem go. Była zima, noc księżycowa. Siadłem sobie na kopeczku za krzakiem, z fuzją i czekam. Słyszę, a cicho było zupełnie, biegnie zając. Chyc, chyc, po śniegu! Słyszę wyraźnie, patrzę — nie widzę nic. A tu tupot coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie siada przede mną ten zając i dyszy na mnie, czuję dech, a nie widzę zająca. Jest to możliwe? A ja to miałem sam dokonane.
Szkólny pokręcił głową. Bojaźliwy nie był.
— No, wiecie co, Florjanie — odpowiedział. — Przecie zając — nie tygrys i nikt się nie zlęknie zająca żywego. Miałbymże ja bać się takiego zająca. którego nawet nie widać?
— Nei, to jest glupc! — pomyślał Florjan, i zagadawszy zręcznie swoje opowiadanie, przeszedł na inny temat.
A szkólny chodził wciąż do samotnej wieży na Libeku.
Raz po południu. kiedy szedł aleją, a dzień był jasny, jakby powiedzieć, jesienno-zimowy, rzeźwy, ujrzał daleko przed sobą coś niby płomyczek. Ten płomyczek szedł ku niemu, ale nie był wcale groźny, bo gdy się zbliżył, szkólny poznał w nim ową dziewczynę, ry-
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/194
Ta strona została skorygowana.