Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/197

Ta strona została przepisana.

barbarzyńskiem „kiem“. Było tam jasno, Papaszk siedział w kożuchu pod piecem i przebierał bawełnę, jego żona przędła na kołowrotku, Tuna zaś z Pawłem wiązali nowy żak. Szkólny usiadł w kącie i popijając skromnie coś tam, rozmawiał, palił papierosy, wzdrygał się czasem, gdy narda silniej zawyła, i tak czekał, kiedy przyjdzie czas iść spać.
Rozmawiali.
Wtem wicher zawył tak okropnie, że aż stary Papaszk zdziwiony podniósł głowę, a jego żona zadrżała, otuliła się szczelniej w sweter i powiedziała coś rozwlekłym „belockim“ akcentem, bo wśród Kaszubów narzeczy jest niemało.
A wtedy dały się w sieni słyszeć kroki, które tuż przed drzwiami ucichły. Potem drzwi uchyliły się i cicho wszedł przez nie płomienny sweter. Przybyła, podszedłszy nieśmiało do lady, za którą stała szczerząca w wiecznym dziecinnym uśmiechu białe zęby Mariczka, zażądała czekolady i jeszcze tam czegoś. Szkólnego nie widziała, tylko gdy odchodziła, spojrzała na niego, a jemu błysnęły wówczas w duszy dwie ciemnoszafirowe gwiazdy.
— Znacie tę dziewczynę? — zapytał, gdy rybaczka wyszła.
Rzecz dziwna. Wszyscy ją znali, ale nikt dokładnie nie umiał powiedzieć, czy to Alojza