Szkólny słusznie osłupiał i stał tak zapatrzony w morze, oniemiały, przerażony. Czyżby się dziewczyna utopiła?
Zbiegł na strąd i machinalnie podniósł pozostawione przez nią na piasku korki.
Gdy się im przyjrzał, wykrzyknął głośno ze zdziwienia.
Korki były szczerozłote, rubinami, jak gwoździkami nabijane, z noskami z czerwonego safjanu, perełkami haftowane.
Teraz już odgadł szkólny bez trudu, że ma do czynienia z jakąś istotą nieziemską, prawdopodobnie z bogunką wodną, mieszkającą w głębinach morskich, gdzie ma swój dom. Fale pochłonęły ją, zakryły, ale ona dobrowolnie w nie weszła i z pewnością nie utonęła, a tylko rybackim zwyczajem pozostawiła korki u wejścia do domu.
Zatem tędy chodziłoby się do jakiegoś podwodnego pałacu, pełnego przeróżnych dziwów i cudów, z tajemniczemi komnatami... Co to być może? Co się tam pod wodą dzieje?
Nikt tego nie wie.
Przypomniał sobie teraz szkólny, jak kiedyś jeden rybak mówił mu, że choć ludzie od tysięcy lat już z morzem obcują, to ich posiadanie mórz nie jest większe, niż opanowanie powietrza, i mimo że uczeni napisali o morzu tysiące grubych książek, właściwie nie wiedzą o niem prawie nic.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/199
Ta strona została skorygowana.