Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Mimowoli wsunął rękę do kieszeni i położył ją na korku. Zauważył, że podeszwa jest długości jego dłoni. Wtedy śmiało już wybrał odpowiednią parę korków, przyczem Papaszk zdziwił się, że takie malutkie, jakby dla dziecka. Ale szkólny nie wdawał się już z nim w żadne rozmowy, lecz zapłaciwszy trzy złote pięćdziesiąt roszy, zabrał korki i wyszedł.
Na Libeku było źle. Wzburzone fale waliły na strąd, a wicher jęczał nad niemi. Mimo że był już wieczór, w powietrzu wisiała blada pomroka, w której każdy przedmiot nabierał dziwnych kształtów. Pogięte, zniekształcone drzewa nadbrzeżne zdawały się drapieżnie wyciągać po szkólnego ramiona. Wieża sterczała posępnie, a tuż nad brzegiem ujrzał szkólny trzy wielkie czarne zelinty, które na jego widok zaskowytały groźnie.
Zelint nie jest zwierzem niebezpiecznym i można go z łatwością zabić silnem uderzeniem wiosła w nos. Ale szkólny nie był bynajmniej silny, a w ręce miał tylko cienką laseczkę trzcinową, którą nosił głównie dla szyku i nadania sobie powagi. Wobec tego szkólny trochę się zląkł, zwłaszcza, że zelinty nie uciekały, długie ich ciała wyglądały w ciemnościach potwornie, a skowyt ich był bardzo nieprzyjemny. Gdy na nie jednakże huknął, uciekły. Wówczas szkólny postawił