Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/224

Ta strona została przepisana.

zelinty w kunsztownie ułożonym, ozdobnym korowodzie, to znów stadami całemi przeskakiwały przez fale łososie, tak że rybakom aż oczy się na ten widok zaświeciły. Ale cóż, niewodów tu nie było, a zresztą i tak była niedziela, a w niedzielę grzech zajmować się rybołówstwem.
Podczas gdy tak stali na strądzie, zdumieni i zachwyceni, naraz odezwała się muzyka tak piękna, jakiej nigdy nie słyszeli. Oto delikatnie, niby flety, skrzypce, harfy i lutnie, zagrały wszystkie cztery wiatry naraz: Narda i Zyda, Ost i West. A wtedy otchłanie morza rozwarły się jak wrota i wychynął z nich na powierzchnię król podwodnego państwa. Pięknie ubrany, w całej swej morskiej wspaniałości, płynął na tratwie, jakiej świat nie widział, bo cała ukształtowana była z ryb. Belkami tratwy były foki, powiązane długiemi splotami węgorzy, brzegi zaś tratwy zdobiły girlandy z żywych śledzików, szprotów i fląderek. A wszystko to trzepotało wesoło i migało pięknie w tajemniczym blasku świecącej wieży.
Dopłynąwszy do strądu, król podniósł trójzębne berło i podał szkólnemu zatknięte na niem pismo. Szkólny zdjął je z berła, rozwinął i przeczytał głośno.
Tak, było tu wszystko, czego żądał.