Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/225

Ta strona została skorygowana.

Ledwie jednak doczytał dokument do końca, tratwa z królem zniknęła, wieża zaczęła gasnąć, zrobiło się ciemno, ale z tych ciemności wyłoniły się znowu naprzód skoczne dźwięki muzyki, później pary tańczące w sali „Pod Bałtyckiem Łososiem“ (— A niech mu już będzie „kiem“! — pomyślał szkólny tym razem pobłażliwie), wreszcie jakieś czerwone twarze podwiązane czarnemi krawatkami na białych gorsach, krzyczące „wiwat“ i dziwne uczucie kołysania, jakgdyby na pełnem morzu.
To szkólnego podnoszono w górę.
Na drugi dzień był śliczny poranek. Szkólny rozmawiał z żoną o wszystkiem, co razem przeżyli. Śmiała się, rozbawiona. Przyszło mu na myśl włożyć złote korki na jej stópki. Nie chciała, ale gdy nalegał, uczyniła, jak prosił.
W tej chwili korki błysnęły, coś w nich trzasło i oto szkólny ujrzał na nogach Agnes zwykłe drewniane korki z czerwonemi noskami.
— A to co? — wykrzyknął przerażony.
— Pamiętasz przecie, że chodziłam dawniej w tych korkach.
— Ależ one były szczerozłote!
— Może na Libeku, o którym w ostatnich czasach tyle mi naopowiadałeś.
— Co to znaczy?