— Te twoje oczy! — mówił dalej. — Nie wiesz nawet, że jest w nich tyle nieba i tyle morza, iż mógłbym w nich znowu ujrzeć pałac morskiego króla, pana na Szurze, Zielenicy, Siedmiu Srebrnych Kulach i Drugiej Rewie.
— Znowu zaczynasz! — rzekła Agnes z wyrzutem.
— Nie zaczynam, przeciwnie, kończę. Otóż, kiedy przechodząc koło mnie, trąciłaś mnie temi morskiemi ślepkami, zbudziłaś we mnie miłość morza i tęsknotę za niem. Chciałem je poznać, chciałem o niem napisać powiastkę. Ale choć wszystko szło dobrze, zgubiły mnie złote korki, których tu nigdy nikt nie miał i z któremi pod koniec nie wiedziałem, co zrobić. Dlatego powiastkę urywam, tę jednak naukę głęboką z niej wynosząc, że na morzu nierzeczywistość nie prowadzi do niczego, bo tu wszystko jest najzupełniej rzeczywiste. A w tej rzeczywistości morskiej jest znacznie więcej fantazji i poezji, niż w najcudowniejszych wierszach poetów.
— Nic nie rozumiem! — wykrzyknęła Agnes.
— Chwała Bogu! Ale zato wiesz, gdzie i kiedy szukać bursztynów, potrafisz dojrzeć ławicę śledzi na morzu, wiesz, dlaczego wrony ze strądu przelatują nad zatoką, wiesz, gdzie we wiku siedzą łabędzie?
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/227
Ta strona została skorygowana.