— Oho! A czy wrona nie odróżni kija od strzelby? Zwierzęta mają nadzwyczajny instynkt. Otóż nasza Mjewa uganiała za torpedowcami, z czego wszystkie ptaki się wyśmiewały.
— A cóż w tem nadzwyczajnego?
— Na torpedowcach zawsze są ludzie, którzy lubią strzelać i chętnie próbują celności swych strzałów, jak tylko zdarzy się ku temu sposobność. To jednak Mjewy wcale nie przerażało. Nie miała zamiaru umrzeć, kochała życie tak, jak je kocha ptak lub cesarz Abisynji, ale lubiła, kiedy do niej strzelano, bo wówczas zdawało się jej, że jest przy swoich siostrach. Tańczyła za statkiem, jak szalona, aby uniknąć kul, a przecie lubiła ich świst i obstrzeliwana myślała, jak to będzie, gdy tuż, tuż padnie na zimne, kołyszące się fale i już na nich zostanie. I nie będzie więcej tanecznych godów nad ławicami srebrnozielonych śledzi i szprotów tęczowych, i już nie będzie więcej gonitwy za odpadkami, wyrzucanemi tyłem statku, ani uczt pod kurzącemi się wędzarniami, ani lotów ponad lasem z jednego morza na drugie, a tylko przywarcie się złamanem skrzydłem do fali szemrzącej i ostatnie zmrużenie oczu. A wtedy światło się rozpłynie, przestanie boleć zdruzgotana kość i zacznie się taniec ostatni — na fali!
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/237
Ta strona została skorygowana.