Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/249

Ta strona została skorygowana.

go nakarmiła, opowiadał jej o dalekich podróżach, chełpiąc się i pyszniąc swą siłą i czynami tak, że milkła i robiła się coraz mniejsza. Gdyby krzyknął na nią, zapadłaby się z radością w ziemię — i z tego byłaby dumna. Bo któż był tak wielki, tak silny, tak wymowny i tak piękny!
— Kocham króla! — niejednokrotnie brzmiał jej krzyk w przestworzach, krzyk, z którego śmiały się ptaki i ryby. Lecz ona powtarzała wciąż swoje: — Kocham króla!
Jakiego? Nie mówiła, bojąc się sprowadzić na niego wrogów, bo był jeszcze zbyt słaby, aby się móc im opędzić.
Teraz jednak zupełnie już nie wiedziała, gdzie żyje. Orzeł traktował ją jak orlicę i dziwił się, że nią nie jest z urodzenia. Ona sama zaczęła się uważać za coś lepszego od innych ptaków, za Mjewę, która mogłaby być ptaków królową. Na cały świat patrzyła z wyniosłym uśmiechem wyższości.
Orzeł przychodził do zdrowia, ale w miarę jak mocniejszym się stawał, tem więcej wymagał. Ryby nie wystarczały mu już, pragnął mięsa i krwi. Zbyt słaby jeszcze, aby samemu móc się puścić w pogoń za ptakami, które koło niego przelatywały, na łów udać się nie mógł i musiał poprzestawać na tem, co mu Mjewa przynosiła, ale właśnie dlatego z każ-