dym dniem wzrastał w nim przeciw niej coraz większy gniew.
— Nie orlica, tylko zwykła mewa! — powtarzał. — Gdyby tu była moja żona, pani wichrów, wszędy wiejących, oddawna już karmiłbym się młodemi zajączkami, kaczuchnami i kurkami, których krew wpędziłaby zdrowie w moje ciało. Dokoła tego drzewa spiętrzyłby się cały stos pierza i kości. Ale cóż? To tylko Mjewa, nie orlica!
I wówczas robił się zasępiony i groźny, zły, nieprzystępny, a Mjewa właśnie coraz więcej go za to podziwiała, i rzadko kiedy już opuszczając bez potrzeby gąszcza i zarośla Uswina, powtarzała sobie wciąż:
— Kocham króla!
Szum drzew zlewał się w jedną pieśń z szumem fal obu mórz. Światłość wód olśniewała tak, że patrzeć się nie chciało. Nie było też potrzeby patrzeć, bo w przestrzeni powietrznej przeszkód niema — więc można było frunąć i lecieć długo, długo, nie patrząc dokąd, a tylko ze skupioną myślą i rozpostartemi skrzydłami, wołając: — Kocham króla!
Lecz król stawał się coraz niecierpliwszy i coraz zgryźliwszy.
— Czas lecieć! Czas lecieć! — powtarzał, kręcąc z niezadowoleniem głową, na której stroszyły się pióra.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/250
Ta strona została skorygowana.