Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwo słońce zaszło i nastał zmierzch czerwony, na południowym zachodzie błysnęło światło bliży helskiej. Nie szli ku temu światłu, ale kierowali się na pełne morze ku południowemu wschodowi, w stronę Kamerunu, tak zwanego przez rybaków terenu częstych połowów szprotowych. Wreszcie zaczerniał przed nimi ciemny kształt.
— To „Gwiazda Polarna“? — spytał chłopak.
— Tak! — odpowiedział okrętnik. — Krauze musi być chory, bo znowu nie zapalił świateł.
Po drabinie sznurowej weszli na pokład, gdzie okrętnik naprzód wskazał chłopcu trap, a sam zabrał się skwapliwie do rozpalania świateł.
Zeszedłszy nadół, Paweł instynktownie namacał drzwi i znalazł się w obszernej kabinie, która mu się wydała tem większą, iż oświetlona jedną tylko zakopconą lampą naftową, pogrążona była w zmroku. W kącie dyszał czerwonym żarem piecyk żelazny.
— To ty, bosmanie? — odezwał się po niemiecku głos z ciemnego kąta. — Nie gniewaj się, że nie zapaliłem świateł, ale ruszyć się nie mogę, taki jestem cały połamany.
— Ja nie jestem bosman, tylko Paweł Kąkol, nowozaciągnięty chłopak okrętowy — przedstawił się Paweł.