Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/261

Ta strona została przepisana.

mi kopczykami, niby naśladownictwem wydm, nie wiedziały, co się koło nich dzieje, bawiły się, odwiedzane tylko przez wielkie czarne wrony, kroczące poważnie i patrzące na ten drobiazg ludzki wyniośle i pogardliwie. Przylatywały też czasem mewy. Ale te, mniej zżyte z ludźmi i nieufne, jak tylko ujrzały dzieci, zrywały się, i trzepnąwszy kilka razy skrzydłami, odlatywały, skrzecząc piskliwie. Wtedy dzieci powracały dopiero, kiedy usłyszały obwieszczający pólnie, czyli obiad — bo cóż innego? — dzwonek na kościele. Ze strachem biegły wówczas do domu, bojąc się, że przyjdą za późno, że neńka będzie wadzić, da klapsa, a na drugi dzień zamknie w pokoju lub chlewie, aby nie uciekały nad zatokę.
Ale były na zatoce jeszcze i inne rzeczy, które dzieci bardzo zajmowały, a o których mało kto wiedział.
Nie wszystkim mianowicie wiadomo, iż jesienią, o pierwszym szronie, zlatują na zatokę „kulpsie“, czyli dzikie łabędzie. Są to ogromne białe ptaki, kształtem przypominające nasze łabędzie parkowe, tylko że znacznie większe, bo gdy rozepną skrzydła, długość ich dochodzi do trzech metrów, a i więcej. Żyją stadami, żerując w płytszych miejscach zatoki, a ponieważ żywią się tem, co mogą z dna wydostać, zatem to dno musi być tak płytkie, aby one mogły go dosięgnąć dziobem. Są