Po pewnym czasie stało się, że dzieci tak przywykły do swych dzikich łabędzi, iż przekonane były, że one rozumieją ich mowę. Zdawało się im też, że rozumieją, co mówią łabędzie, mimo iż ptaki te wcale nie są rozmowne. W jakiś sposób jednak doszło do wzajemnego układu, który mógłby brzmieć tak:
— My — mówiły łabędzie — będziemy przypływały do was, o ile wpobliżu nie będzie podejrzanych istot, ale pod warunkiem, że nikomu o tem nic nie powiecie.
Na co znów dzieci odpowiadały:
— Mybyśmy miały komu co powiedzieć, kochane łabędzie? To nas nie znacie. My wiemy różne rzeczy, o których nikomu nic nie mówimy. Nie bójcie się, nie wydamy was.
Tak stanął układ, na mocy którego łabędzie nietylko przypływały do brzegu, ale wychodziły na brzeg, bez obawy zbliżając się do dzieci, które głaskały ich szyje, gęsty, ciepły puch na piersiach i bawiły się sprężystemi lotkami ich mocnych, wielkich skrzydeł. A łabędzie znów, podobne do olbrzymich gęsi, skubały zziębłą trawkę na wybrzeżu, przechadzały się trochę, trzepotały skrzydłami, że aż powietrze świszczało, i bawiły się z dziećmi, to chwytając je za sukienki, to strasząc pochylonemi nisko dziobami na wyciągniętych szyjach.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/268
Ta strona została skorygowana.