Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Zdarzyło się raz, że dzieci przyszły mimo briży nordowej, nietyle mocnej, ile przenikliwie zimnej. Łabędzie wyszły na brzeg i dzieci bawiły się z niemi, jak zwykle, ale maleńka Józia, choć ciepło ubrana, wkrótce zmarzła i zaczęła się trząść z zimna. A wtedy jeden łabędź — musiała to być chyba łabędzica — podniósł trochę skrzydło i nakrywszy niem śmiejące się dziecko, przycisnął je do swej puszystej, gorącej piersi, tak że Józia znalazła się jakby pod pierzyną.
Od tego czasu, czy było zimno czy nie, stale się ta pieszczota łabędzia powtarzała, i gdy Janek uganiał za swoim łabędziem lub zmykał z głośnym śmiechem, ścigany przez niego, Józia siedziała pod skrzydłem łabędzicy, karmiła ją z rączki i gawędziła z nią, słuchając równego, mocnego bicia jej serca.
Kto kocha i zna dzieci, ten wie dobrze, że niema dla nich zwierzęcia ani przedmiotu niemego, lecz wszystko posiada swą mowę, jasną i im zupełnie zrozumiałą. To też nie można się dziwić, że skutkiem obcowania z dzikiemi łabędziami w duszyczkach dzieci zaczęły się po pewnym czasie budzić obrazy, zrazu niezrozumiałe i niejasne, które jednak wkrótce nabrały barw i takiej wyrazistości, takiego życia, iż dzieci były jakgdyby przeniesione w nowy, nieznany świat. Był to kraj jakiś czarowny, w którym słońce czerwone szybko