Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

w piersiach. Prócz tego wówczas nie było rybołówstwa, a wtedy i neńka, mając więcej czasu, staranniej doglądała dzieci. Bywało znów, że myśliwi płoszyli ptaki, które uciekały daleko od brzegu, w głąb wiku, gdzie na otwartej przestrzeni niepodobieństwem było zbliżyć się do nich niespostrzeżenie. To znowu zatoka zamarzła, tak że łabędzie zmuszone były daleko szukać oparzelisk i wówczas też do lądu zbliżać się nie mogły. Ale jak tylko nadeszły dni pogodne a dzieci pokazały się nad zatoką, znowu przypływały i bawiły się z niemi.
Tak minęła zima.
Naraz dmuchnął wiatr południowy. Rybacy zwykle przeklinają ten wiatr, ponieważ jest to wiatr od lądu, bezrybny, a równocześnie przynoszący mróz, ale teraz nie narzekali, przeciwnie, z uśmiechem w oczach mówili: — Zyda! — Przysłowie mówi: „Zyda — rybacka bida!“ Lecz ta zyda zwiastowała wiosnę. Nadleciały z nią stada ptaków, orłów wędrownych, wron, które rybacy strzelają i solą, dzikich gęsi, gołębi, dzikich kaczek i mnóstwa innych ptaków. W powietrzu panował zgiełk bezustanny. Na wysokościach śpiewały skowronki, a u brzegów hulały w wodzie niezliczone srebrne mielnice i tańczyły wesoło wielkie, piękne łososie. Niebo poweselało, słoneczko rozkwitło, jak złota róża.