mają odlecieć na północ i że one mają przyjść nad zatokę pożegnać się z ptakami. Żal się dzieciom przyjaciół zrobiło, zaczęły tedy płakać, obejmować łabędzie za szyje, głaskać i pieścić, a łabędzica, jak zwykle, ogarnęła Józię wielkiem skrzydłem. Potem ptaki rozbawiły dzieci, goniły za niemi, to znów uciekały, aż wreszcie odpłynęły. Wówczas dzieci przypomniały sobie, że łabędzie mają odlecieć, i znowu zaczęły płakać. Płakały tak całą drogę do domu, piąstkami ścierając łzy z policzków.
Kiedy przyszły do domu, neńka, widząc oczy zapłakane i twarzyczki umorusane, zapytała dzieci, co się im stało i dlaczego płakały. Dzieci nie chciały odpowiadać, ale neńka nastawała. Janek coś wymyślił i nakłamał, ale tak niezręcznie, że matka natychmiast się na tem poznała, więc tem bardziej wypytywała, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co się mogło stać, przyczem Janek oberwał parę szturchańców. Mimo to jednak milczał. Ale mała Józia nie miała tyle charakteru, więc gdy matka zaczęła na nią krzyczeć i grozić jej biciem, wyznała wszystko. Rzecz prosta, że neńka nie uwierzyła, wyszturchała i Józię i za karę zabroniła im następnego dnia wychodzić.
Słyszał to tatk, Alojzy Budzisz, rybak ogromnego wzrostu, o twarzy poważnej, surowej, jakby w drzewie twardem rzeźbionej.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/275
Ta strona została skorygowana.