Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/278

Ta strona została przepisana.

mi wydmami. Z wiku, srebrnego od słońca, dolatywały rozgłośne krzyki łabędzi. Całe stado wrzeszczało niespokojnie, gwałtownie, jak zwykle przed odlotem. Po pewnym czasie pojawiła się na wodzie para łabędzi, podążająca ku brzegowi. Rybak oczom własnym nie wierzył: łabędzie istotnie kierowały się ku jego dzieciom, które na ich widok zaczęły biec w ich stronę, tak że na chwilę znikły mu z oczu. A potem ujrzał rybak Janka, bawiącego się z wielkim łabędziem, który niby to gonił za nim i chwytał dziobem za sweterek, podczas gdy tuż między dwiema wydmami siedział drugi łabędź z rozłożonemi nieco skrzydłami.
Widok tych pięknych dzikich ptaków, tak przyjaźnie bawiących się z dziećmi, byt cudowny i wzruszyłby z pewnością każdego, ale Alojz, zresztą człowiek bardzo dobry, tak przyzwyczajony był do wiecznego myślenia o zdobyczy i korzystania z każdej nadarzającej się sposobności, że mimo pewnego wzruszenia zamiaru swego się nie wyrzekł. Przytem na widok kulpsiów obudziła się w nim żyłka myśliwska. Zaczął się tedy powoli czołgać naprzód, rozważając równocześnie, jak strzelać. Do łabędzia, który bawił się z Jankiem, strzelać nie chciał, obawiając się, że chłopak mógłby mu się na strzał nawinąć, Tego łabędzia zamierzał zestrzelić z po-