wietrza drugim strzałem. Mądrzej było wziąć na muszkę naprzód tego drugiego łabędzia, który siedział sam między wydmami. Ten był zupełnie pewny.
Ułożywszy sobie plan i znalazłszy się w odpowiedniem miejscu, rybak przywarł do ziemi, ułożył się wygodnie, przyłożył karabin do ramienia, zmierzył i już miał pociągnąć za cyngiel, gdy wtem...
Łabędzica nie widziała rybaka, bo była do niego odwrócona tyłem. Jednakże, jak tylko zmierzył do niej z karabinu, nieomylnym instynktem wiedziona, przeczuła niebezpieczeństwo i natychmiast uniosła jedno skrzydło, pod którem błysnął czerwony sweterek Józi.
Rybak zmartwiał z przerażenia. Przypomniał sobie, co mu dziecko opowiadało o pieszczotach łabędzicy.
Łabędzica zaś w mgnieniu oka zwróciła się ku niemu, i rozpostarłszy szeroko skrzydła, zasłoniła sobą dziecko.
Rybak krzyknął i zerwał się na jedno kolano.
A wtedy łabędzie machnęły skrzydłami i wzbiły się w powietrze.
Rybak, oniemiały z przerażenia i uczucia dziwnej, jakby świętej zgrozy, z podniesioną głową patrzył na olbrzymie ptaki, które leciały, bijąc powietrze z taką siłą, że skrzydła ich grały jak harfy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/279
Ta strona została skorygowana.