Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/287

Ta strona została przepisana.

I otóż latem, gdy w naszych stawach i rzekach woda staje się ciepła jak zupa, a na polach zaczynają brzęczeć kosy i sierpy, nieprzeliczone armje węgorzy zewsząd dążą do Wisły i korytem jej prą ku morzu. Jednakowoż wydostawszy się na to upragnione morze, nie rozstają się jeszcze z ojczyzną, lecz jakby chcąc się z nią pożegnać, obchodzą jej wybrzeża, a dla nabrania sił i stopniowego przyzwyczajania się do słonych wód oceanu, dłuższy czas bawią w naszem Małem Morzu. a zwłaszcza we „wiku“, to jest zatoce Puckiej. Dopiero późną jesienią, pod osłoną burz wszystkich Świętych wyruszają stąd dalej i, obszedłszy cały nasz półwysep, przepadają w Bałtyku, aby pokazać się później na Atlantyku u wybrzeży Antyllów, czyli dawnych wysp Karaibskich.
— Czy to istotnie prawda?
— Jak dotąd — niewzruszalna.
— A cóż nasze węgorze robią u Wysp Karaibskich?
— Składają jaja, które w postaci larw kształtu listków wracają znów morzem ku naszym słodkim wodom. Nieraz już po drodze larwy te przechodzą przemianę, i wtenczas morzem wędrują ku Wiśle całe kolumny, całe słupy małych węgorzyków, sięgające od dna aż do powierzchni, tak że można je łapać kapeluszem. Te oto larwy i węgorzyki przynoszą