Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich rzemiosłach, sam naprawiał, co było potrzeba, i biednie wprawdzie, ale dostatecznie karmił swą załogę.
Zaraz na drugi dzień rano wziął Pawła w obroty. Rzuciwszy mu eltychy, kazał mu myć pokład, tak iż Paweł nie miał nawet czasu dokładnie przyjrzeć się okrętowi. A potem znów kazał mu się wziąć do trzepania dawno już nie wietrzonych koców i pościeli załogi. Był małomówny, ale w gruncie rzeczy uprzejmy, mówił tylko takim jakimś dziwnym głosem, że zmuszał do natychmiastowego posłuchu. To też Paweł harował do południa jak koń, a gdy go wreszcie bosman zawołał na obiad, był tak głodny i zmęczony, że nogi pod nim drżały.
Tak wprzągnięty odrazu w jarzmo, ani się nawet nie spostrzegł, kiedy się z niem zrósł. Od świtu do zmroku nie miał ani chwili wolnej, bosman łagodnie, ale stanowczo wciąż pędził go do roboty i utrzymywał w bezustannym ruchu. Ale chłopcu było z tem dobrze. Dni mijały jak godziny, a dokoła falowało wesołe morze. Widać było tuż — tuż wielkie sztimry, idące z Gdańska lub do Gdańska, na morzu był ruch, życie.
Jak mówił bosman, który często wyjeżdżał na kraj, na półwyspie rybołówstwa nie było. Szproty pokazywały się czasem w niewielkiej ilości i zaraz znikały. Niedostatek