Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Słowem, w czasie pobytu węgorzy w Małem Morzu i w zatoce panuje tam bardzo żywe życie. Łatwo sobie wyobrazić, jak używał wśród tego wszystkiego nasz kot morski, który w zimie musiał poprzestawać na szprotkach lub dzikich kaczkach. Próbował wprawdzie podchodzić dzikie łabędzie, i nawet raz złapał jednego za ogon, ale olbrzymi ptak uderzył tylko dwa razy skrzydłami wielkiemi jak żagle, wzbił się w powietrze i zaczął krążyć wkółko tak szybko, że kot morski, do latania nieprzywykły, dostał zawrotu głowy i, zleciawszy z wielkiej wysokości, omal się nie zabił.
Zima była wogóle ciężka. Za to ta ciepła a ciemna i burzliwa jesień — to był istny raj. Wystarczyło przejść się koło „linki“ i wybrać sobie żak najpełniejszy, potem wejść weń i zjeść choćby dziesięć grubych jak ramię węgorzy, wijących się bezsilnie wśród mocnych a sprężystych manillowych nici. Ale cóż znaczy sieć dla pazurów morskiego kota! Najadłszy się, rozdzierał ją w mgnieniu oka i dumny, zadowolony z siebie wychodził, król zatoki, jaśnie oświecony przez jedyną w tych stronach latarnię morską w Oksywji. Nie patrzyła ona na niego okiem gniewnem, przeciwnie, ile razy udało mu się spłatać dobrego figla, mrugała doń filuternie: Raz — dwa — trzy — cztery, a po-