Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/294

Ta strona została przepisana.

żerać morskiego kota. Lud mój nie czci prawa i nie szanuje pana swego. Wobec tego niechaj wie, że go za karę opuszczam i wolę iść na ląd służyć śmierdzącym ludziom krajowym (mieszkańcom lądu), niż żyć wśród wiarołomnych. Idę do Puecka.
To rzekłszy, miauknął ogromnym głosem, od którego zadrżały węgorze i bańtki (fląderki) we wszystkich kulach i szurach wiku i obu mórz, i popłynął w stronę Pucka.
W Pucku ludzie trochę się dziwili na widok kroczącego cichemi staremi uliczkami nadmiernie wielkiego szarego kota o zuchwałej minie, w dodatku ociekającego wodą i pachnącego solą morską. Dzieci, śpieszące do szkoły tak, że ulice pełne były hałaśliwego kłapania ich drewnianych chodaków, omijały tego kota z lękiem, choć zwykle przed każdą „pujką“ zatrzymywały się i głaskały ją. Lekkomyślne psy miejskie wystąpiły zbrojno do walki, ale po krótkim czasie umknęły z podwiniętemi ogonami, skomląc żałośnie. A kot morski bynajmniej się nie krył, nie pomykał ukradkiem pod ścianami domów, ostrożnie badając teren przed sobą i przezornie oglądając się za siebie, lecz smarował prosto środkiem ulicy, z dumnie podniesioną głową i zadartym ogonem.
Prawdę mówiąc, to głowę zadarł tak hardo dlatego, że mu się nie podobał dziwny jakiś