odór, wydobywający się z okienek piwnic i prowadzących dokądś wdół schodów. Dziwny ten wyziew budził w nim obraz jakiegoś wstrętnego, małego, szybko uciekającego stworzonka. Był to obraz tak obrzydliwy, że kot morski, choć nic przed nim nie było, rzucił się na samo przywidzenie.
Nie wiedział, że poczuł myszy.
Tak wędrując, stanął wreszcie w zatoce „z kamienia“, to jest w rynku wykładanym twardemi kociemi łbami, strzeżonym przez dwie potężne wieże starego kościoła, a pełnym składów i magazynów, z których biła ta sama odrażająca woń. Stanąwszy na otwartej przestrzeni niby na placu turniejowym, kot morski został natychmiast zauważony i musiał stoczyć zaciekłą walkę z kilku psami i kotami lądowemi. Bez trudu wyszedł i z tej walki zwycięsko, ale trochę krwią opływający i drżący z rozdrażnienia. Jeśli tak wciąż będzie musiał walczyć, ulegnie, aby zaś walczyć, trzeba mieć schronienie. W morzu, zdawałoby się, nigdzie kąta spokojnego niema, a jednak tam można siedzieć tygodniami spokojnie w jamie, tu tyle dziur i jam, a nigdzie cichego kąta.
Tak myślał, stając zadumany wpobliżu jakiegoś składu, z którego biła ckliwa, oszałamiająca woń krwi.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/295
Ta strona została skorygowana.