Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/300

Ta strona została przepisana.

kom i ich żółtowłosej baryłeczce, znalazł sobie wkrótce nowe, znacznie odpowiedniejsze towarzystwo.
Przechadzał się pewnego zimowego popołudnia chodnikami rynku. Śnieg gęsty padał, ściemniało się już, na wieżach kościoła basem huczały dzwony, a w alkierzach pokazywały się światła. — Otóż takiego zimowego popołudnia kot morski zauważył wjeżdżający w czarną, głęboką sień jakiegoś domu wóz, pełen świeżych szprotów.
Na ten widok zatrząsł się cały z rozkoszy.
— Bretlindzi są! — omal nie miauknął na cały głos.
„Bretlindzi“ niby „bretlingi“, z niemieckiego „Breitlinge“, to w gwarze rybackiej nazwa szprotów, a rozumie się samo przez się, że kot morski z zatoki Puckiej mówił tylko „po kaszebsku“.
Aż oczy zamknął, taka go szalona porwała tęsknota. Tam, po jego byłem królestwie uganiają teraz ławice szprotowe, długie na całe kilometry, migające po morzu, jak srebrna wstęga. Jak idą, wysoko od lądu, czy nisko (daleko od brzegu, czy blisko), snadko (płytko) czy głęboko, czy to już wielka ławica — wiatr był od kilku dni nord-ost — czy tylko jakieś zapędzone karno (mniejsza ławica), jeśli wielka ławica, to jakąż uciechę mają „mjewy“ kaczki, morszwiny, a może i foki,