Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/302

Ta strona została przepisana.

wypróżniony wóz w obszernem podwórzu zawrócił, już wjechał drugi, pełny. Ważono ryby z takim pośpiechem, że dziesiątki ich spadały z koszów w śnieg, skąd je kot morski łapczywie wyjadał, czemu się zresztą nie dziwiono, bo w tym kraju ryby na surowo jadają tak psy, jak i koty. A gdy ta praca gorączkowa wrzała w podwórzu, z otwartych drzwi wędzarni buchał słodki, żółty dym olszowego drzewa.
Od tego czasu kot morski bywał stałym gościem w wędzarni i zaprzyjaźnił się tak szczerze, jak kot potrafi, z wędzarnikiem. Ten nadzwyczajny człowiek cuchnął wprawdzie wódką, piwem, cygarami i „krajewemi“ przekleństwami, których żaden kot morski nie znosi, ale przetłuszczone jego spodnie czuć było niezrównanym aromatem ryby, tranu, soli i dna morskiego. I człowiek ten nietylko nie odganiał kota morskiego od rozsypanych bretlinżków, ale przeciwnie, nie wyganiał go nawet ze swej oberży, gdzie w ciepłej sali, przybranej banderami wszystkich pływających narodów świata, od rana do wieczora pili przedziwni, jedyni ludzie na świecie: marynarze z odkrytemi ogorzałemi torsami, z czarnemi wstążkami fruwającemi u „mucek“ (czapek) ze złotemi napisami. Barczyści, rozsądni, ale smętni już z powodu ginącej sławy swego zawodu szkutnicy z Mechlinek,