Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/305

Ta strona została przepisana.

on lubił w zimnej wodzie wiosennej, gdy słoneczko wesoło świeciło, iść na bój wśród fal tańczących z takim trzydziestopięciofuntowym łososiem, który wprawdzie nie mógł drapać, ale zato w ogonie siłę miał taką, że jednem jego uderzeniem mógł ogłuszyć, a ostremi zębami też niezgorzej gryźć umiał.
Bez tych igraszek nie było wiosny dla niego, więc chodził smutny i osowiały, ale raz powiedziawszy sobie, że swe królestwo opuszcza, nie wracał.
— I łabędzie dzikie też dawno już odleciały! — myślał z żalem.
A potem, porwany nagłym, nieobliczalnym nigdy gniewem morza, rzucił światu gromowe przekleństwo:
— Ażeby to wszetko marno zdżineno![1])

Jedynem miejscem, w którem kot morski czuł się jako tako, była dawna przystań rybacka, dziś mały port marynarki wojennej, z warsztatami okrętowemi, a służący przeważnie do naprawy statków marynarki wojennej. Był to niewielki kwadratowy basen, ujęty w sztywne kamienne mola i zawsze pełen zawsze zmęczonych torpedowców i kontrtorpedowców, które się tu tłumiły w ciasnocie, miejsca sobie znaleźć nie mogąc. Stateczki te

  1. Aby to wszystko marnie zginęło! — najsilniejsze przekleństwo naszych rybaków, którzy lądowych klątw ani wymyślań nie znają.