Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/308

Ta strona została przepisana.

widziało się tylko sylwetki Wielkiej Wsi i swarzewskiego kościoła. Czasem nad brudną wodą portową zatrzepotała mewa. Ale mimo tej martwoty kot morski przesiadywał tu chętnie, zwłaszcza w dni słoneczne, i grzejąc się, patrzył na błękitne wody.
W lecie zepsiał tak, że nietylko nie miał sił stawić czoła dawnym, zawsze nieżyczliwym wrogom, ale nawet dał się pogryźć swemu przyjacielowi kundysowi. Mięso mu zbrzydło, zaczął pić mleko, czego dotychczas unikał. Z każdym dniem nabierał coraz większej odrazy do lądu, miasta i jego mieszkańców. Czuł, że słabnie.
— Jeśli tak dalej pójdzie — myślał — zdechnę tu, bo przecież ja jestem kot morski, nie lądowy, i myszy ani szczurów nigdy nie jadałem. Ale do morza nie pójdę, nie wrócę!
Zaciął się. Równocześnie ogarniała go w takich chwilach wielka żałość.
— Co tam moje ludy robią beze mnie? — pytał się w duchu z niezrozumiałem przekonaniem, iż mimo że je pożerał, właściwie był ich opiekunem i dobrodziejem.
Wreszcie zdjął go niepohamowany apetyt na świeżutkiego, tłustego węgorza morskiego.
Walczył ze sobą przez kilka dni, gdy jednak zaczął go dręczyć sen, w którym widzial migające białe podbrzusze wielkiej ryby i sie-