Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/320

Ta strona została przepisana.

sroższe, skowyt ich ucichł. Każdy rybak domyślił się z łatwością, iż zelinty nie mogą już wychodzić na lód z powodu jego grubości, i każdy wiedział, że siedząc pod lodem, jako ssaki, potrzebujące powietrza, wychuchują sobie w lodzie pęcherze, przez które czerpią świeże powietrze; każdy też wiedział, iż jest to rzadka sposobność do polowania. Ponieważ jednak w wioskach panował dostatek, nikt zelintów nie niepokoił.
Był jednak pewien chciwy rybak, któremu zawsze wszystkiego było mało, i ten z bólem serca myślał, że ludzie nie korzystają z tak znakomitej sposobności. Nikt mu wprawdzie iść na foki nie zabraniał, ale ponieważ wogóle nie szedł nikt, jego rybacka „era“ (cześć) nie pozwalała mu iść samemu.
Tak to trwało do nadejścia świąt Bożego Narodzenia.
Ale w wigilję, gdy wieczorem poszli spać wszyscy, rybak nie wytrzymał, lecz ubrawszy się jak do wyjazdu na morze, w ciepłych rękawicach i futrzanej czapie, wziąwszy na plecy saneczki, spory zwój lejpra, a do ręki „bekę“, to jest długi hak stalowy na długiej żerdzi, poszedł nad zatokę.
Mimo że wioska już spała, szedł cicho, starając się przemknąć uliczkami tak, aby go nikt nie słyszał.