Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/327

Ta strona została skorygowana.

szych nawet za nos wodził i wyprowadzał w pole, kpiąc sobie z najgenjalniejszych kombinacyj. Ławica była, przesuwała się to tu, to tam, pozostawiając po sobie w mancach ślady. Rybacy osaczali ją wszelkiemi możliwemi sposobami, a jednak szproty wymknęły się im i obleciawszy cały półwysep, poszły w morze i przepadły.
Stało się to na skutek delegacji zelintów i morszwinów. Ssaki te pożerają wprawdzie szprotki, równocześnie jednak są ich nierozłącznymi towarzyszami, szczerymi przyjaciółmi ławic. Prócz tego maleńka, mieniąca się tęczowo szprotka, zdrowa, tłuściutka, z natury jest figlarna, lekkomyślna i lubi „kawały“ przyczem, licząc się na biljony, nie dba o straty. Przewodnicy ławicy, pojąwszy w czem rzecz, przyrzekli swą pomoc.
Jak tylko wilgotne, ciepłe wichry, wiejące od Atlantyku, skruszyły lody, ławica, jakby nigdy nic, pojawiła się na zwykłem miejscu wpobliżu Helu, gdzie stała przez dwa dni, poczem zniknęła bez śladu. Napróżno rybacy całe Małe Morze zastawili mancami, nigdzie ani ogona bretlingowego nie było.
Zaczęli tedy szukać szprotów w morzu. Podglądali się wzajemnie, śledząc, co która wioska robi i dokąd baty wyjeżdżają, telefonowali na wszystkie strony, zastawili mancami ogromną przestrzeń koło Helu, następnie na