ły, ale czemże w takim razie wytłumaczyć sobie ich obecność w zatoce?
— Zyda je tam zagnała! — tłumaczyli starzy rybacy.
Nie wiedzieli, że szproty były we wiku, a rzucanie się mew na morze na bujtenkancie było tylko demonstracją obliczoną na nadciągającą zydę.
Gdy zobaczono, że woda na bujtenkancie jest próżna, wszyscy rzucili się do zatoki w stronę Kuźnicy. Cośniecoś tam mieli dostane, ale było to niczem w porównaniu z połowem, który tego dnia wydarzył się po drugiej stronie, pod Mechlinkami. Mance były tam oblepione szprotami. Wobec tego następnego dnia cała flotylla rybacka wyruszyła wczesnym rankiem na drugą stronę, żeglując z trudnością pod wiatr i do siódmych potów ciągnąc „antrybami“ (mniejsze wiosła), ale przynajmniej z nadzieją połowu w sercu. Lecz gdy na drugi dzień łodzie przyjechały zwijać mance, pokazało się, że znowu są próżne. A tegoż dnia Kuźniczanie mieli obfity połów.
— To jest zupełnie jasne! — tłumaczyli starzy rybacy. — One pod Mechlinkami były, ale westa przygnała je do Kuźnicy i teraz będą tu siedziały!
Nei! Nie siedziały. Znowu gdzieś poszły. A potem przez pięć dni trwała norda i na morze nikt nie wyjechał.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/329
Ta strona została skorygowana.