Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/333

Ta strona została przepisana.

utknęły w oczkach obramowania, zwrócone głowami w stronę Gdańska. Rozumie się, już na drugi dzień rano cała flotylla rybacka pogoniła w tę stronę, aby zastawić drogę dążącej tam rzekomo ławicy.
W ten sposób droga na morze została otwarta.
W kilka dni później rybacy, obserwujący morze, ujrzeli na niem wspaniałe widowisko. Oto w dość znacznem oddaleniu od brzegu ciągnęła ku północnemu wschodowi smuga mew latających tuż nad wodą, w której przewalały się okrągłe czarne grzbiety delfinów i obłe ciała wesoło szczekających zelintów.
Natychmiast cała wieś wysypała się na strąd z niewodami, które zaczęto gorączkowo zaciągać. Cośniecoś zagarnięto, ale nie było tego wiele, a tymczasem ławica triumfalnie szła swoją drogą.
A była to taka niezwykła ławica, że aż się jej całe morze dziwowało.
Szproty chichotały, mewy śmiały się złośliwie, zelinty skowytały tak radośnie, że prawie z tego śmiechu wyły, a głupie morszwiny wywijały w wodzie salto morta1e.
Rybacy zaś siedzieli w oberżach i po dotnach i grubemi palcami kreśląc po stole, opowiadali sobie:
— Była narda, miały iść do zydy na Hel, na Kamerun, a tymczasem one były we wiku.