Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/343

Ta strona została przepisana.

ły, a jak przyjdzie co mądrego powiedzieć. to ani „be“ ani „me“! A-ka-de-mija!
Chory głaz był zgorzkniały prawdopodobnie dlatego, że przeczuwał swój los.
Pewnego dnia przyszedł gwałtowny sztorm ostowy, to znaczy burza od wschodu. Wiatr gwizdał, trąc się O wyspę, która dygotała, morze wyło, fale, ociekające białą pianą wściekłości, wyskakiwały z niego, jakgdyby chciały niebo w samą pierś ugryźć, zdawało się, że gwiazdy, zdrapywane z firmamentu żelazną miotłą wichru, deszczem luną na ziemię.
A wtedy głaz uczul, że dzieje się z nim coś wielce dziwnego. Tracił łączność ze swym swiatem. Gdy inne głazy dudniły i warczały zcicha, on trzasnął naraz głośno, i zanim sobie uzmysłowił, co się z nim dzieje, już w myśli błysnęło mu pytanie: Być, albo nie być? — i natychmiast zalśniła odpowiedź: — Dlaczego koniecznie być? „Nie być“ może być też ciekawe — co rzekłszy, zauważył, że półciałem wisi nad czarną otchłanią. Potem przyszedł moment, kiedy coś się urwało i głaz, krzyknąwszy: — Nareszcie jestem wolny! — na łeb zleciał w przepaść.
Snopy iskier tryskały z granitowego zbocza skały, gdy lecąc, uderzał w nią czołem; młode, a może właśnie bardzo już stare kamienie, krzycząc głośno, tłumem goniły za