wiemy, bo jesteśmy oślizgłe od porostów morskich, zielone z zawiści, której przedtem w sercach naszych nigdy nie było.
W szurze było mnóstwo rozmaitych ryb srebrnołuskich, które ocierając się o głaz, śpiewały przymilnie:
— Chodź do nas, kamyczku! Chodź do nas, ty grubasku! Aj, jaki to ma brzuszek wielki! A zaraz widać, że arystokrata! Błękitna w nim płynie krew, błękitna, a i srebrna! Pochodzisz prawdopodobnie z Upsali! Nie jesteś ty przypadkiem potomkiem Gotów?
— Ja jestem zupełnie i na wszystko gotów! — odpowiedział dobrodusznie głaz.
Mimo tej gotowości jednak nie zbierał się do skoku w szur, lecz siedział na zweli i czekał. I doczekał się.
Odmęty morskie wzburzyły się znowu i chwyciwszy pewnej nocy głaz, przeniosły go lekko na drugą, znacznie niższą stronę szuru.
Tam głaz leżał, spał, rozmyślał.
Był w tem szczęśliwem położeniu, że nie miał absolutnie nic innego do roboty. Zastanawiał się nad swoją wagą i przyszedł do przekonania. że stanowczo sprawia nią światu za wiele kłopotu. Zastanawiał się też nad tem, że on, kamień, pływa. Tu jednak wkrótce wpadł na tezę, że gdyby o to szło, to kamienie mogłyby latać, co też, jak słyszał,
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/347
Ta strona została skorygowana.