— Jak się masz, przyjacielu! — zaśmiała się skała podwodna, odtrącając brutalnie głaz od siebie. — Szweda, co?
Odtrącony ordynarnie głaz aż jęknął.
— Ładny mi przyjaciel! — odpowiedział. — Mało mi żeber nie połamałaś.
— Nie szkodzi! — roześmiała się zato podwodna, szczerząca niekształtne białe zęby. — Wyjdzie ci to tylko na dobre. Zostaniesz u mnie na wychowaniu przez jakiś czas, to wystarczy. Odejdziesz ode mnie, roniąc gorące łzy wdzięczności, a tak lekki, że z łososiem będziesz mógł zatańczyć „charlestona“.
W tej chwili wir podwodny znowu gwałtownie rzucił głazem o rafę. Rozpoczął się dziwny taniec. Głaz to przyskakiwał do rafy, to znów odskakiwał od niej. Mogłoby się zdawać, że rzuca się na nią. A tymczasem to wir rzucał tak głazem, nie wypuszczając go ze swego pierścienia, a tylko rytmicznie popychając na rafę. Ta nie miała już nic do stracenia: co na niej mogło być odłupane, dawno już odłupane zostało. Była czysta, jak pokład statku wojennego przed bitwą. Ale głaz miał bardzo dużo kantów i różnych narośli, które teraz odłupywały się i kruszyły.
Jak długo trwało to okrzesywanie głazu, trudno powiedzieć. Woda stawała się naprzemiany — to bladozielona, to czarna jak atra-
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/349
Ta strona została skorygowana.