Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/352

Ta strona została przepisana.

pośpiesznie przed głazem, bojąc się, aby ich nie przygniótł.
Na dnie dopiero głaz zrozumiał, jakie niezliczone było mnóstwo tych ryb. Pokrywały one zupełnie wodorosty, o które wycierały się tak mocno, że je wyrywały z korzeniami. Ledwo głaz usiadł na dnie, już pokryła go ruchliwa czarna fala ciał, które trąc się oń z całych sił, puszczały białawy śluz. Nieprzywykłe do słonej wody ryby swędziła skóra, skutkiem czego korzystały z każdej sposobności, aby się móc wytrzeć.
— Zanadto gładki! — narzekały, wijąc się dokoła głazu. — Nie ma ostrych kantów. Długo trwało, zanim głaz wreszcie został wyzwolony z tych brzydkich, oślizgłych objęć, ale wkońcu falanga węgorzy przeszła i głaz odetchnął wolniej.
Nastała w podróży przerwa. Szur był bardzo głęboki, tak że rzadko tworzył się tu jakiś ruch, a nawet gdy czasem powstawały fale, były zbyt słabe, aby głaz podźwignąć. Siedział tedy samotny w tem pustkowiu, drzemiąc i myśląc, co z tego wszystkiego wyniknie.
Zbudziwszy się, spostrzegł, że u dołu obrosły jest śliskim zielonym mchem. Równocześnie zauważył w wodzie wielce ożywiony ruch. Masy wody biegły ku południowi, jakby całe morze w tamtą stronę pędziło. Słychać było