Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/384

Ta strona została skorygowana.

358

Powoli robiło się coraz cieplej, i na złoty strąd wtaczały się nowe kamyczki — ludzie w kraśnych kąpielowych kostjumach, małe dzieci o buziach tak spalonych słońcem, że prawie wszystkie miały oczy turkusowe, młode mamusie, brnące ku szmaragdowo-pawiowej wodzie miękkim, falistym rytmem i kuszące słońce różnobarwnemi czepkami, a wszystko beztroskie, dzwoniące śmiechem, dziecinnie radosne.
Głaz uśmiechał się. Promieniał szczęściem. Dawno już z tak bliska nie widział ludzi, i to tak cieszących się życiem.
A tymczasem dzieci rzuciły się na muszelki i kamyczki.
— Jakie śliczne! — wołały. — Mamusiu, nazbieramy ich, weźmiemy trochę piasku, zaniesiemy do domu i zrobimy sobie na oknach strąd!
Mamusie to pozwalały, to zabraniały, ale w gruncie rzeczy było to im wszystko jedno, o czem dzieci wiedziały doskonale. Tedy nie krępując się niczem, zaczęły zbierać kamyczki i umocowywać niemi zrobione z piasku zamki, pałace i fortece.
Otarte z wody i schnące w piasku gorącym kamyczki gasły w mgnieniu oka, jak więdnące kwiaty, ale nie mówiły nic. Niech się dzieci bawią, póki morze nie zawoła.