Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/39

Ta strona została skorygowana.

W nocy stale któryś z nich czuwał na pokładzie. Wprawdzie światła były zapalone, bliża helska świeciła jasno, a statek leżał daleko od szlaku parowców, które zresztą wiedziały, że tu jest mielizna, jednak na wszelki wypadek dobrze było czuwać. W ciemne, chmurne noce, gdy nie słyszało się nic, prócz szumu fal, czuwanie to nie męczyło. I można było przysiąść w osłoniętym od wiatru kącie, owinąć się kocem i siedzieć tak, naprzemiany drzemiąc, to znów patrząc na fale, których muzyka łagodnie kołysała duszę.
Ciężko było w czas sztormu, gdy statkiem szarpały rozwścieklone bałwany, wicher wył, jak chór potępieńców, a wyjąca boja u wejścia do portu helskiego szczekała coraz zajadlej, jak jakiś okropny, zły potwór na łańcuchu. Morze wyło, a fale z rozmachem biły o boki statku, który dygotał i drżał cały jak ambitny koń przed biegiem wyścigowym. Czuło się, że wszelkiemi siłami zrywa się do skoku, a skoczyć nie może. Wówczas trzeszczał głośno, aż Pawła strach ogarniał, bo zdawało mu się, że okręt krzyczy, jak żywy człowiek, rozpaczliwym wysiłkiem pragnący zerwać krępujące więzy.
Najgorzej bywało w ciche, gwiazdami wyiskrzone, księżycowe noce zimowe, gdy widać było rozświetlone blado bezgraniczne przestworza morskie, ich pustkę niezmierzo-