Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/393

Ta strona została przepisana.

367

wpobliżu oberży, gdzie nieraz odbywały się weseliska, i drzewa wówczas słyszały wesołą muzykę taneczną i widziały, jak w rękach człowieka zwija się i rozwija jakieś czerwone płuco pełne dźwięcznych akordów. Widziały, jak tańczą młodzi, nawet dzieci, jak starzy rybacy, popiwszy się, wielkiemi jak bochny kułakami grzmocą w stoły, płaczą i ściskają się, gdy w innem miejscu „nabrekowani“ (podpici) młodzi rybacy podnosili wgórę pana młodego w czarnym surducie, w cylindrze i z cygarem w ustach, wołając:
— Niech żyjeeee! Niech żyjeeee! Niech żyjeeeee!
Inne znów drzewa opowiadały o pięknych ogródkach z grządkami, wysadzanemi po brzegach ślicznie staremi butelkami, i gdzie wśród kwiatów grzebały kury, gdzie kot siadywał, pies się wygrzewał i gdzie nawet bywały „pumpy“ (studnie) z gęstą, żółtą wodą. Krążyła też legenda o istnieniu drzewek, pokrywających się bujnem białem kwieciem na wiosnę, a czerwonym owocem w jesieni.
— Ach, dajcież spokój! — niecierpliwiła się Sosenka, słysząc te plotki. — Wszakże i my kwitniemy i niesiemy owoce!
— Szyszki, to nie owoce! — rzekła złośliwie brzoza. — Nawet krowy ich jeść nie chcą.