368
— Ale nam, sosnom, wystarczają! — z godnością odparta Sosenka.
Naogół jednak wszystkie drzewa były ze swego losu niezadowolone. Wyrosłe nad morzem miały pod tym względem naturę rybacką i najgorszą rybacką wadę, to jest zawiść. Rosły sobie przecie spokojnie, trochę się pokrzywiły, ale nic im się złego nie działo, miały dużo słońca, powietrza, wolności. Im tego było za mało! Koniecznie — kościół, śpiewy, organy, nabożeństwa, zabawy, Bóg wie co!
Ale nasza Sosenka chwaliła sobie życie nad morzem. Rybaków w wysokich skorzniach, w „eltychach“, w „zydwestkach“ (nieprzemakalny hełm rybacki), ociekających wodą, z „remami“ (wiosła) i zwojami „lejpra“ (liny) na ramionach wolała od elegantów w granatowych żakietach, z białemi gorsami i czarnemi krawateczkami, jak ich widywała, gdy w niedzielę lub święta wychodzili czasem na przechadzkę nad morze. Co jej po rybakach, tańczących w oberży! Czyż nie milej patrzeć na nich, gdy wyjeżdżają na morze wielkiem łososiowem czółnem, z ogromnym stosem „lejprów“ i niewodu? Słoneczko kwietniowe przygrzewa a błyszczy jak nowy dukat. Na błękitnem, miękko rozkołysanem morzu palą się niezliczone wesołe ogniki, niby figlarne iskierki w oczach rozradowanego dziecka. Na złotym „strądzie“ (wybrzeżu)