Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/399

Ta strona została przepisana.

373

kie, na żaglówki o pięknych trójkątnych brunatnych żaglach, na białe kutry motorowe z Helu, Gdańska czy Łeby, których serduszka tak mocno i żywo biły, a które, gdy szły z wiatrem, rozpinały czerwone lub pomarańczowe żagle. Kłaniała się przejeżdżającym daleko, pomalowanym w podłużne barwne pasy parowcom z dumnie rozwianemi czarnemi pióropuszami. Przejeżdżały tędy czasem statki z muzyką, to znowu przesuwały się szare jak mgła, ostrokanciaste statki wojenne. Nawet w nocy szlakiem parowców mknęły światełka, a na wiosnę, gdy rybacy wyjeżdżali na łososie z pławnicami, to jest z wolno puszczonemi z prądem długiemi sieciami, na których końcu jest „pływak“ z latarnią, morze nocami pełne było świateł, jak cmentarz w Dzień Zaduszny.
To znów przyglądała się wodzie — szafirowej w „firbekach“, czyli w kałużach przybrzeżnych, bladozielonej w płytkim „rowie“ tuż u brzegu, przezroczystej na żółto różowawym „osuchu“, ciemniejącej w głębszych „bekach“, modrozielonej na głębokich „zielenicach" i srebrzystą pianą bryzgającej na odległym o dwieście sążni „sacheju“ (suchy), wysokim grzbiecie podwodnym, o który rozbijały się fale, a nieraz i lodzie. Ten to okropny „sachej“ był główną struną, na której grała „norda", czyli wiatr północny. Nieraz cicho było, morze leżało, woda była - jak oliwa, a naraz