Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/406

Ta strona została przepisana.

380

— Musi to być prawdziwa pani, skoro po nią aż krową przyjechali! — szepnęło jedno drzewko.
— Jo, jo, jo! — potwierdziły inne drzewka.
A były głupie i nic nie rozumiały.
Bo przecie sprawa nie była wcale niezrozumiała. Nawet gdyby nie wiedziały, jak było w istocie, że w owem ognistem winie ukryty siedział „zły“, powinny się były zastanowić nad tem, że i godzina nie była dobra i kradzież „bity“ była grzechem, że więc z tego wszystgo nic dobrego wyniknąć nie mogło. Ale cóż o tem mogły wiedzieć dzieci lasu i morza! Stały teraz zadumane, chwytając to jasne światło Rozewskiej „bliży“, to Dąbkowej. I tak zasnęły.
Od tego czasu złe życie zaczęło się dla młodej Sosenki. Znudził się jej widok na wiecznie to samo morze, znudziły się jej towarzyszki, sprzykrzyli się rybacy. Coraz to przypominało się jej coś z opowiadań beczki.
— Kiedy u was jest „douka“ (mgła) — brzmiały jej w uszach słowa — statki wyją i ryczą ponuro, jak wściekłe krowy, a czasem wali się z armaty. Przyjemne to jest takie tuuu - tututututututuuu! A potem ni stąd ni zowąd — buch! Przy takiej muzyce w czas „douki“ uschnąć można.
To była prawda. Bardzo smutno śpiewają statki podczas mgły gęstej. Aż cały las po-