Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/407

Ta strona została przepisana.

381

sępnieje! I ta mgła, która drzewo od drzewa murem nieprzeniknionym oddziela!
— A ja byłam w takich krajach — przypominały się słowa niezawsze zrozumiałe — i na takich morzach, gdzie w czas „douki“ muzyki grają. Na wielkich statkach z białemi żaglami, na „deku“ (pokładzie), na miękkich zielonych kobiercach siedzą półnadzy bronzowi muzykanci w różnobarwnych turbanach i biją w kotły i bębny. Wesoła muzyka, przy której tańczą „denedżi“[1]), „morszwiny“ wyskakują z wody, a inne ogromne ryby wyrzucają przez nos wodotryski aż pod niebiosa.
— Jest to możliwe? — szepczą drzewa, wspominając te słowa.

— Doch jo! — odpowiada Sosenka, która najlepiej je zapamiętała i najczęściej powtarzała. — A potem ona mówiła, że była na takim okręcie, na którym wszyscy okrętnicy byli żółci i mieli oczy skośne i długie czarne warkocze. A „żegła“ (żagle) były prostokątne, czarne, wiązane z trawy. Morze było żółte i zawsze było bardzo dużo morza i bardzo dużo wiatru. Po morzu chodziły fale, jak kościoły. A tam, jak przyszła „douka“, to na przodzie okrętu zawieszali wielki „bal“ (krąg) z „kopru“ (miedzi) i przy tym „balu“ (sosenka nie rozumiała, że to był gong) stawał okrętnik

  1. Denega (akcent na „de“) po rybacku fala; liczba mnoga — denedżi.