camy wiatr od morza. A ty myślisz, że beczka jest od nas lepsza? Połamane mamy kości, pogięte chorobami członki, powyrywane włosy, skrzypimy za lada podmuchem i nawet w czas „szpegelglady“[1] i upału miny mamy skwaśniałe i niezadowolone. Z tęsknotą i miłością myślimy w słabych chwilach o dymach cichej i ciepłej wioski, w której mamy tylu kuzynów i przyjaciół, a jednak żadna z nas dobrowolnie stąd nie odeszła i o tem nie myśli, bo rozumiemy, że gdzie nas Bóg postawił — tam stać musimy.
— Dajcie jej pokój! — odezwała się brzoza. — Nie ucieknie!
Sosenka nie odpowiedziała, ale przypomniały się jej słowa beczki, że gdy się chce, wszystko można — byle tylko myśleć i chcieć naprawdę.
Jej siostry-sosny pogniewały się na nią, ale białe brzozy, które wogóle są miękkie i serca tkliwego, były dla niej dobre i obrzucały ją, jak dziecko, dukatami swych liści, jako że to była już jesień.
Codzień nad wieczorem na pawiowo modre morze, mieniące się złociście rubinowemi odblaskami, wyjeżdżali na swych czarnych łodziach rybacy, którzy stawiali to tu, to tam linki „żaków“. Czas był piękny, „wiodro“
- ↑ Określenie ciszy morskiej, wzięte z niemieckiego „Spiegelglatt“.