Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/416

Ta strona została przepisana.

Ledwie dniało. Nad srebrzystemi wodami Małego Morza leżał świt szafirowy, gwiazdy srebrne drżały w głębinach czystego nieba, latarnia Oksywska rzucała w ciche przestworza swe białe raz-dwa-trzy-cztery, a z wiku dolatywał klarnetowy śpiew łabędzi. Od morza dął świeży, rześki powiew.
— Dobra będzie, co? — pytał Seweryn, stawiając prekę na ziemi. — Prosta jest, równa, mocna.
— Ja, ja! — pochwalili towarzysze. Każdy z nich musiał wziąć prekę w rękę, obejrzeć, zważyć i pokiwawszy głową, postawić na ziemi. Wszyscy byli w skorzniach, sięgających aż po pachwiny, w grubych swetrach, kurtkach skórzanych, włożonych na grube żakirty, i w podobnych do hełmów, nieprzemakalnych zydwestkach z czarną gumką, zaciągniętą pod brodą. Na rękach mieli grube podwójne rękawice wełniane.
Nadziwiwszy się prece dowoli, dźwignęli na ramiona ogromne zwoje lejpra i manc i wszedłszy w wodę, pobrnęli ostrożnie ku kołyszącemu się niedaleko brzegu czarnemu pękatemu batowi, już klaskającemu żaglami.
Zdumiona tem wszystkiem Sosenka, olśniona i nieruchoma z zachwytu, stała wpatrzona w tych ludzi cudownych i w tę łódź przepiękną i w tę szafirową zatokę z białem światłem bliży Oksywskiej, sama sobie wierzyć nie