Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/428

Ta strona została przepisana.

głupich, cuchnących manc, które po pewnym czasie czeka co najwyżej los ścierek do zmywania podłogi! Ja i one! Cóż za porównanie! A jednak dla nich życie oddaję, im służę.
Pewnej nocy — było to na Wielkiem Morzu — zerwała się niespodziewanie straszna „zyda“ (wiatr południowy), już nie burza, ale wprost orkan. Morze zmieniło się w piekło. Ogromne fale parły ku północy, siadając sobie na grzbietach, rosnąc w góry, rozwierając w morzu przepaście. Szarpana przez nie Sosenka czuła, jak draga broni się — wierna to była kotwica, trzeba przyznać! — jak pazurami trzyma się dna, równocześnie jednak czuła też, że biedaczka drży cała z wysiłku i chwilami zrywa się. Wreszcie coś trzasło, wszystko zmięło się w wodzie i powietrzu, i Sosenka jak strzała poleciała na północ.
Straciła przytomność.
Kiedy się zbudziła, była na morzu sama. Właśnie wstał był blady, szary świt. Przy jego świetle było widać pustynny bezmiar wód falujących rytmicznie. Zresztą — nic. Ani góry, ani strądu, ani statku, ani batu, ani nawet preki żadnej. Nic. I tylko jednostajny szum fal.
Szary świt zgęstniał powoli w mgłę. Na morze padła biała douka. Podczas mgły na morzu z pokładu statku nie widać nic, ale od