Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

re kreśliły na wodzie chyżo wijące się, metalicznie tęczowe i srebrno szmaragdowe ławice szprotów i śledzi. Jak srebrne płomienie śmigały przez wodę łososie. Wybrzeże lodowe obramowane było szeregami białych niedźwiedzi, które tańczyły, przestępując z nogi na nogę w takt melancholijnej, ponurej pieśni, jaką im z głębokiem przejęciem śpiewały stada wilków północnych. Wyfraczone pingwiny w białych kamizelkach wymachiwały krótkiemi skrzydłami i klaskały dziobami. Olbrzymia chmura wszelkiego rodzaju ptactwa utworzyła strop ruchomy, pod którym na różnych wysokościach krążyły żywe girlandy i festony ptasie. Stada wielkich łabędzi z szumem i graniem potężnych skrzydeł okrążały wciąż statek, a różnego rodzaju mewy obsiadły jego burty i raje z rozgłośnem śpiewaniem.
Wtedy ozwała się niewidzialna, cudowna muzyka i wszelkie stworzenie w zatoce zaczęło śpiewać jakiś hymn, uszom ludzkim niezrozumiały, ale rzewny, pełen nieopisanej, niewypowiedzianej radości i słodyczy.
I wówczas Paweł dojrzał wśród nich starego Krauzego w paradnym mundurze i z twarzą jasną od łez i roztkliwienia, a przy nim klęczał stary bosman Albert Lizakowski, również w świątalnem ubraniu, z twarzą zachwyconą i promienną.