Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/56

Ta strona została skorygowana.

wychynąć z jego cichego mroku na strąd, gdzie było zawsze jasno i skąd rozciągał się przecudny widok na olbrzymie przestrzenie morza, codzień innego, a zawsze niewypowiedzianie pięknego. Nie obawiały się przechadzki nad morzem nawet wówczas, gdy potężna norda z powierzchni skamieniałego prawie strądu zdmuchiwała ziarenka piasku i siekła niemi twarz, lub też podczas powrotu popychała mamusię i Dorotkę tak, że biegły wbrew swej woli. Kochały szum fal, czasu pogody cichy, dźwięczny i śpiewny, czasu burzy srogi i huczący jak grom. Kochały chwile, w których gasła zorza po zachodzącem słońcu, a w gęstniejące ciemności niebios rozżarzały się jasne gwiazdy. Lubiły patrzeć na drgającą na falach kolumnę światła, szybko bieżącą za księżycem, szybującym przez przestworza. Ale nietylko za piękno pokochały morze. Rozumiały dobrze, iż jemu zawdzięczają zdrowie i nowe siły. Maszerowanie po strądzie, na którym nieraz po kostki grzęzły w piasku, zrobiło ich nogi krzepkiemi i wytrwałemi, powietrze morskie wzbudzało apetyt, wichry osmaliły ich twarze. Na otwartej, bezkresnej przestrzeni znakomicie odpoczywał i nowe siły zyskiwał wzrok. Mało tego, ryby morskie, zawsze świeże, prosto z morza, wybornie im służyły. Niedokrewna Dorotka, która dawniej musiała pić