płonął na stoliku błękitnozłoty płomień spirytusowej maszynki, na której mamusia smażyła dla Dorotki jajeczniczkę — a Dorotka była głodna i jajeczniczkę lubiła bardzo. Mimo wszystko od chwili, gdy mamusia zasunęła żółte zasłony w oknach, było dziewczynce tak, jakgdyby ją od świata odcięto. Stało się jej prawie duszno. Niemal z tęsknotą pomyślała o swoim „strądzie“ na oknie, gdzie musiało być przewiewnie i skąd w wyobraźni „na niby“ widać było morze. Dlatego, kiedy mamusia po kolacji zmówiła z Dorotką pacierz, położyła się i zgasiła lampę, dziewuszka pocichutku przysunęła się na łóżeczku aż do okna i przyciągnęła ku framudze zasłonę, tak, aby mogła wiedzieć, że ma swój strąd wpobliżu.
W nocy zbudził ją miły, łagodny blask.
Zdziwiona usiadła na łóżeczku.
Patrzy — aż tu jej strąd żarzy się zielonawem światłem. Białe, długie, jasne ramię, wytryskające z bliży, miarowo przecina ciemności, na sygnałowym maszcie widać czerwoną latarnię, zwiastującą burzę z niewiadomej strony, widać białe grzbiety fal, z szumem biegnących ku wybrzeżu, słychać grzmot wichru. A daleko nad morzem noc, gęste ciemności, wśród których ledwie błyszczą białe i czerwone światełka idącego z Gdańska dalekiego parowca.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.