Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem cień jakiś zamajaczył za oknem, które zadrżało tak, że aż szyby w niem zadzwoniły.
Kto tam mógł być za oknem? Może jaki rybak?
Rozgorzało żywiej zielonawe światło strądu i w jego blasku pokazała się dziwna ostać. Miała na głowie śpiczastą czapkę futrzaną z długiemi klapami, opadającemi na uszy i policzki bronzowe z wystającemi kośćmi policzkowemi. Pod niskiem czołem paliły się skośne czarne oczy, z poza grubych, rozchylonych warg połyskiwały białe zęby, wyszczerzone w uśmiechu, z brody sterczały nieliczne, rzadkie włosy, szczecinowate i proste, z biedą układające się w coś w rodzaju bródki. Człowiek ten — bo Dorotka nie wątpiła, że to jakiś wędrowny z dalekich stron — ubrany był w gruby płaszcz wojłokowy, a nad głową wywijał biczem na krótkiem drewnianem biczysku. Tego bicza Dorotka się zlękła. Za plecami chwiały mu się, niby dwa białe skrzydła, dwa blade cienie.
Ale ów wędrowny zgoła niestrasznie patrzył przez okno na otuloną kołderką, zalęknioną dziewczynkę w białej koszulince. Przeciwnie, śmiał się i słychać było, jak mówi przeciągłym głosem, przypominającym wycie wiatru: