Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

było śmiać się z mrozu i cieszyć się ślizgawką, ale rybacy mieli miny smutne, bo zatoka zamarzła, nikt na morze nie mógł wyjechać i nie było ryb, a co za tem idzie, nie było pieniędzy na najpotrzebniejsze rzeczy, nawet na chleb, skutkiem czego w wielu domach podawano na śniadanie tylko bulwę, podlaną lukiem, t. j. słonym sosem z pod śledzi.
Dorotka niezbyt dobrze na tym mrozie wyszła, bo choć zimna nie cierpiała a na śniadanie miała zawsze i ciepłe mleczko i jajeczka na miękko i bułeczki albo chlebuś z masłem, nie dostawała już ślicznie na złoty kolor uwędzonych szprotów, które bardzo lubiła.
— Zła Zyda, zła! — narzekała na bezrybny wiatr południowy. — Żeby to Ost przyszedł! Ten rybek nie odpędza, ale je przynosi!
W nocy zbudziła się. Zdawało się jej, że ktoś puka w okno. Nie zlękła się tego, bo rybacy często w razie jakiejś potrzeby budzą się w ten sposób w nocy, więc myślała, że to może zaspany rybak zastukał do nich zamiast do gospodarza. Odsunęła zasłonę i znowu ujrzała strąd swój w łagodnem, zielonawem świetle, i jasne ramię bliży, migające w ciemnościach, i świecącą, jak kropla krwi, czerwoną latarnię na sygnałowym maszcie, za oknem zaś postać kobiecą w długiej białej szacie. Kobieta drżała z zimna, małe jej rączki kurczowo zaciskały na piersiach płaszcz, a wielkie,